Sto poematów i dwa razy tyle różnych emocji - recenzja Chihayafuru.

"Wizja to nie wszystko; trzeba ją połączyć z działaniem. Nie wystarczy wpatrywać się w schody – musimy wspinać się po ich stopniach."
- Vaclav Havel

Świeżo upieczona licealistka, Chihaya Ayase, w swojej nowej szkole postanawia założyć klub karuty, toteż pierwszy dzień spędza na próbach zwerbowania członków. Niestety, nasza śliczna chłopczy- czekaj, klub czego? Ujmując krótko i prosto, karuta to japońska, turniejowa gra karciana, polegająca na zbijaniu kart w rytm wyczytywanych przez lektora poematów. Spokojnie, ogarniecie zasady w trakcie seansu. Wracając do recenzji właściwej, Chihaya nieco załamana opuszcza szkołę, tylko po to, by wnet spotkać przyjaciela z dzieciństwa, Taichiego Amano. Nieświadomie korzystając z uczucia, którym Taichi darzy protagonistkę, dziewczyna włącza go do swojego klubu, co motywuje ją do poszukiwania kolejnych osób. Wraz z rozpoczęciem anime, obserwujemy również serię retrospekcji, podczas której dowiadujemy się co nieco o przeszłości bohaterów i ich początków z karutą. Wszystko zaczęło się od nowo przeniesionego ucznia, Araty Wataya, który to zainspirował żyjącą dotychczas w cieniu siostry Chihayę do gry w karutę oraz to on zapoczątkował drzemiące w niej marzenie odnośnie zostania Królową, czyli osiągnięcia najwyższej rangi w hierarchii karuty. Do ich zespołu dołącza wspomniany wcześniej Taichi, a cała trójka zaprzyjaźnia się niezwykle szybko. Wesołe momenty jednak szybko przemijają - Arata wyjeżdża z powrotem w rodzinne strony, podczas gdy Chihaya i Taichi rozdzielają się z powodu rozpoczęcia nauki w innych gimnazjach. Trywialne, nudne? Ja też tak pomyślałam, bowiem nigdy nie sądziłam, jak taka prosta, urocza historyjka może wciągnąć i niemal uzależnić od siebie widza.

Zawsze popadam niemal w katakonię czytając recenzje do bólu subiektywne. Dopóki sama się tym nie zajęłam, nie wiedziałam, jak trudne jest zachowanie chłodnego obiektywizmu, szczególnie recenzując dzieła, które sami uwielbiamy. Choć dam z siebie wszystko, i ten tekst może zajechać fangirlizmem, za co z góry upraszam o wybaczenie. No, odłóżmy teraz na bok sprawy techniczne, mamy tu anime do zrecenzowania! Naprawdę niesamowitym jest, jak interesująco może wyjść seria, której tematem przewodnim jest gra karciana. Zanim się zorientujemy, zaczynamy z niecierpliwością oczekiwać kolejnego odcinka i wyników poszczególnych meczy, które trzymają w napięciu - twórcy nie szczędzą nam cliff-hangerów bądź twistów fabularnych (jeśli tak można nazwać niespodziewany przebieg meczu). Oprócz meczy, jak można spodziewać się po serii obyczajowych, możemy obserwować potyczki bohaterów w życiu codziennym, ich niesnaski czy troski. Wszystko to wyszło niezwykle realistycznie i przyjemnie, anime jest po prostu ciepłe, budujące, motywujące do znalezienia własnej pasji i kompletnego się jej poświęcenia, na wzór Chihayi. Nie twierdzę, że jest idealnie - czasem przeciągano poszczególne pojedynki
, czasem wiało przesadnym dramatyzmem, jednak w moim odczuciu, takie odbiegi nigdy nie przekroczyły "dopuszczalnej sfery".

Siłą napędową serii są zdecydowanie bohaterowie. Chihaya prezentuje typ narwanej i przesadnie energicznej entuzjastki, Taichi patrzy na świat nieco chłodniej, realistycznej, podczas gdy Arata to trochę stereotypowy, cichy okularnik. Z klubowych kolegów Taichiego i Chihayi dostajemy zakochaną w kimonach Kanade Oe, nieco złośliwego prześmiewcę, Nishida Yuuseia oraz Komano Tsutomu, ni mniej, ni więcej, jak z początku sceptycznie nastawionego do karuty kujona. Równie barwnie prezentują się postacie drugoplanowe, z których wyróżniają się trener Chihayi, Hideo Harada i obecna Królowa, Shinobu Wakamiya. Bohaterów jest oczywiście znacznie więcej, choć większość pojawia się raczej epizodicznie. Mamy ich więc od koloru, do wyboru, każdego nietrudno polubić, a i wczucie się w ich historie nie jest niczym niemożliwym. Choć i niektórzy wypadają nieco sztampowo, są przede wszystkim sympatyczni i naturalni w swoich czynach. Możemy więc obserwować rozwój głównej trójki, zmiany, jakie w nich zachodzą, są widoczne jak na dłoni. Wszytkim udaje się nieco dojrzeć przez całą serię, co mocno wpływa na moją wysoką ocenę tej kategorii.

Czas więc przejść do kwestii technicznych, zacznę może od grafiki. Projekty postaci są śliczne i proporcjonalne, naprawdę cieszą oko. Graficy postarali się o zestaw różnych ubrań dla każdego bohatera, toteż oprócz mundurków i yukat przywdziewanych na meczach, możemy podziwiać ich w różnych strojach - widać przy tym charakterystyczny gust modowy każdego z osobna. Staranne tła (które czasem jednak wyglądają na nieco puste, piję tu głównie do szkolnych pomieszczeń) i płynna animacja, widoczna szczególne podczas pojedynków, tylko dopałniają całości. Na soundtrack składają się niezwykle klimatyczne kawałki, fortepianowe, fletowe, znalazło się i kilka utworów skrzypcowych. Muzyka meczowa jest podniosła, momentami i dramatyczna, we wzruszających - poruszająca, a i podczas zwykłej lekcji w tle zawsze słychać coś ładnego. Zarówno czołówka, jak i ending (zaśpiewany przez niezrównaną seiyuu głównej bohaterki, Seto Asami) wypadły równie udanie.

Wypadałoby jakoś zgrabnie wszystko podsumować - Chihayafuru polecam przede wszystkim fanom serii sportowych, ale to absolutnie nie jest seria kierowana tylko dla nich. Są w niej momenty wzruszenia, jest śmiech, są emocje, a nawet trochę romansu. Jeżeli macie więc ochotę na odprężającą i ciepłą serię obyczajową, trafiliście idealnie. Kto wie, może i Wy skończycie wykrzykując rozemocjonowani "Do boju, Mizusawa!".

Grafika - 8/10
Muzyka - 8/10
Fabuła - 7/10
Bohaterowie - 8/10
Całokształt - 9/10
Następny PostNowszy post Poprzedni postStarszy post Strona główna

2 komentarze:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale jestem złośliwa, leniwa i zbyt hipsta, żeby przejmować się zasadami.
    Czy obietnica, że przy następnej recenzji nie użyję żadnego (po przeszukaniu połowy internetów i tak nie znalazłam nic interesującego), wystarczy?
    Srsly, próbowałam coś z tym zrobić. Dodałam autora, ale jakoś nie umiałam się do cytatu później odnieść. Może faktycznie lepiej zrezygnować z nich w ogóle, skoro i tak nie umiem tudzież nie mam ochoty używać ich poprawnie.

    OdpowiedzUsuń