"Lecz zaklinam - niech żywi nie tracą nadziei
i przed narodem niosą oświaty kaganiec;
A kiedy trzeba, na śmierć idą po kolei,
jak kamienie przez Boga rzucane na szaniec."

Przeznaczenie, zbiegi okoliczności. Jam skłonna uwierzyć w to pierwsze, bowiem żadne z wydarzeń życia codziennego nie wydaje mi się przypadkowe. To samo mogli powiedzieć chyba bohaterowie Bokurano, przynajmniej przez pewien okres czasu. Ale wracając do recenzji i standardowego wstępu. Pewnego przypadkowego dnia, grupa przypadkowych dzieciaków w ilości sztuk piętnaście, wybrała się na przypadkową plażę. Tam czystym przypadkiem zawędrowali do przypadkowej jaskini, w której to... Oh, miało być na poważnie. Przepraszam, przepraszam. Nasi bohaterowie spotykają tam podejrzanie wyglądającego mężczyznę otoczonego niemniej podejrzanym sprzętem i choć prawdodpobnie każde z nas na ich miejscu wiałoby gdzie pierz rośnie, dzieciaki wdają się z nim w konwersację. Zostają zaproszeni do gry, co prawda, niekonecznie wytłumaczono im na czym owa gra miałaby polegać, jednakże dziecięca ciekawość zwyciężyła i grupa decyduje się wziąć w niej udział. Każdy pokolei dotyka płytki podstawionej przez Kokopelliego (gdyż tak na imię ma mężczyzna) i... jak gdyby nic, chwilę potem budzi się na plaży. Zdezorientowane dzieci postanawiają zapomnieć o całym zdarzeniu po czym wracają do ośrodka, bagatelizując sprawę. Gdyby tylko wiedzieli, w co właśnie się wpakowali!

Marzę o posiadaniu umiejętności wprawnego streszczania anime. Nieważne ile razy, za każdym jednym wychodzi tak samo - niby coś powiedziałam, ale dalej nic nie wiadomo. Tak też jest chyba i w tym przypadku. Jeżeli więc pozwolicie, przejdę do mojej nieco lepiej opracowanej strategii i po prostu opiszę swoje uczucia (a tych jest naprawdę niemało!) względem Bokurano. Fabuła. Grupka nastolatków, ba, bliżej im do dzieci, ratująca świat z pomocą gigantycznego robota. Mało abmitny shounen? Nie, ponoć dramat i to wzruszający. Spodziewając się typowego wyciskacza łez, do którego fabuła jest właściwie niepotrzebna, byłam nieco zaskoczona jej skomplikowaniem, oczywiście, zaskoczona w sposób pozytywny. Fakty związane z grą, w którą "wrobieni" (teoretycznie sami wyrazili na nią zgodę) zostali bohaterowie, są pojedynczo odkrywane i wyjaśniane nam przez twórców w trakcie trwania całej serii. Na dobrą sprawę, wszystkie brudy wychodzą na wierzch dopiero pod koniec, co pozwala utrzymać widza w napięciu i podekscytowaniu oraz nie powoduje, iż seria sprawia wrażenie przesadnie uproszczonej. Nie mogę powiedzieć, że sam szkielet fabularny to szczyt oryginalności czy weny twórczej - wręcz przeciwnie, Bokurano udowania, iż z prostych założeń można wydobyć coś wartościowego, intrygującego oraz niezwykle poruszającego. Jak chyba w każdej mojej recenzji, preferuję pominąć użycie możliwie jak największej ilości faktów - odkrywanie ich samemu sprawia o wiele więcej przyjemności. Nie czytajcie innych recenzji czy nawet opisów często widniejących nad odcinkami, są one pełne spoilerów na które i ja się niestety natknęłam.

Najcięższym orzechem do zgryzienia są dla mnie bohaterowie, bowiem opisanie całej piętnastki (nie licząc postaci pobocznych, co daje nam prawie dwukrotnie większe grono) wydaje mi się zadaniem niemal niemożliwym, tym bardziej, iż wielu z nich nie dostało przesadnej ilości czasu antenowego. Bardzo uogólniając więc - bohaterowie Bokurano to komplet niezwykle zróżnicowany, każdy bohater jest zupełnie inny i równie też inne prezentuje podejście do życia czy samej gry. Są postacie bojaźliwe, są i odważne, mamy dziewczęta pełne kompleksów jak i bardzo pewne siebie, poważnych, lekkoduchów, uprzejmych i tych nieco mniej. Pod tym względem, nie umiem zarzucić Bokurano absolutnie nic. Każdą postać cechuje realizm, w krótkim czasie przechodzą one również rozwój wypadający bardzo naturalnie. Co prawda, to prawda, biorąc pod uwagę taki, a nie inny tok wydarzeń, ciężko się do kogokolwiek przywiązać, jestem jednak zupełnie pewna, iż historie większośći z dzieciaków (a szczególnie mojego faworyta, Daichiego) poruszą nawet najtwardsze serca.

O projekty postaci nie wprawiły mnie w zachwyt, animacja zdobyła moje uznanie niezwykłą płynnością. Twórcy nie zdecydowali się również na użycie 3D, za co jestem im niezwykle wdzięczna, bowiem ostatnimi czasu aż cierpię na sam widok zrobionych tą techniką mechów. Na soundtrack w tle, dobrany absolutnie perfekcyjnie, składają się prześliczne utwory fortepianowe i skrzypcowe, jednak to i tak nic w porównaniu z openingiem, będącym prawdopodobnie najbardziej przejmującym utworem, jaki kiedykolwiek słyszałam w jakimkolwiek anime. Równie udanie wypadły oba endingi, szczególnie drugi, jednocześnie niezwykle smutny i uspakajający.
Nie jestem w stanie skrytykować Bokurano pod żadnym względem - choć istniały mikroskopijne niedociągnięcia, moje pozytywne wspomnienia zdecydowanie przeważają. Nic tylko przygotować spore pudełko husteczek i zasiadać do seansu - rekomenduję szczególnie osobom poszukującym dramatu, niebędącego jedocześnie kolejnym, Clannadopodobnym tworem.

Grafika - 7/10
Muzyka - 9/10
Fabuła - 8/10
Bohaterowie - 10/10
Całokształt - 9/10

Zachęcam do przesłuchania openingu, Uninstall, a nuż zgarnie on kolejnego fana:
"Osiągnięcie szczęścia jest całkiem proste. Wszystko, co musisz zrobić, to wyzbyć się swojej ludzkości" - Akihiko Chuuzenji

Pozwolę sobie zacząć dość nietypowo. Otóż bywają takie serie, które, absolutnie dosłownie, odbierają mi dech w piersiach. Włączam pierwszy odcinek, przypatruję się akcji dziejącej na ekranie, serce przyspiesza, usta rozszerzają w nieco głupawym grymasie, a oddech po prostu zatrzymuje. Nie będę ściemniać, Mouryou no Hako nie doprowadziło mnie do takiej ekstazy, przynajmniej nie w pierwszych sekundach. Cała przygoda zaczęła się zaledwie chwilę potem...

Kusumoto Yoriko to, cóż za gigantyczne zaskoczenie, dziewczyna absolutnie przeciętna, niewyróżniająca się z tłumu, można by rzec - szara myszka. Pewnego dnia, czystym przypadkiem wpada na księcia z bajki i tak oto... Ups, to nie ta historia. Yoriko poznaje bowiem piękną niewiastę, koleżankę z klasy, która zagaduje do naszej bohaterki. Idziemy w stronę shoujo-ai?! Nie, moi drodzy, znowu pudło! Dziewczęta szybko zaprzyjaźniają się, i choć nie ma w tej relacji nic niemoralnego, nie można też okrasić jej mianem "normalnej". Kanako Yuzuki, gdyż tak nazywa się nowa przyjaciółka protagonistki (będącą protagonistką tylko pozornie, ale o tym za chwilę), również pod to miano raczej się nie łapie, no chyba, że ktoś pod "normalność" podczepia nawyk do nocnych kąpieli w świetle księżyca czy zamiłowania do rozmów na temat reinkarnacji. Więź dziewczyn zaciśnia się z sekundy na sekundę i nie byłoby w tym nic interesującego, gdyby nie pewne wydarzenie mające miejsce już pod koniec pierwszego epizodu. Zostajemy szybko wyprowadzeni z mylnego przekonania, iż mamy do czynienia z serią obyczajową, traktującą o przyjaźni dwóch licealistek. W istocie oglądamy kryminał, i to kryminał nie byle jaki - wciągający, poruszający, przeszywający, po prostu, wybitny!

O takich anime można napisać wszystko, i nic. Szczerze powiedziawszy, preferowałabym jak najbardziej pominąć kwestię fabularną, albowiem nie chciałabym odbierać potencjalnym widzom przyjemności z odkrywania zawiłości fabuły kawałek po kawałku - streszczę więc moje przemyślenia tak bardzo, jak to tylko możliwe. Twórcy umieją trzymać widza w napięciu, nie podając mu gotowych rozwiązań od razu na tacy, ni przesadnie ich upraszczając. Seria na pierwszy rzut oka jednowątkowa, zdołała przemycić kilka pobocznych, pozornie zupełnie nieistotnych dla fabuły momentów, które potem w widowiskowy sposób zostały wyjaśnione i powiązane z "istotnymi" wydarzeniami. Niezwykle satysfakcjonująco wyszły również finał i rozwiązanie skrupulatnie prowadzonej zagadki. To ten rodzaj anime, któremu trzeba dać szansę, w skupieniu "przemęczyć" nudniejsze momenty, po to, by następnie rozkoszować się zachwycającym rozwinięciem i jeszcze lepszym zakończeniem.

Z bohaterów dostaliśmy komplet przygotowany z iście mistrzowskim kunsztem. Jest to również grono bardzo rozbudowane, toteż nie lada wyzwaniem może okazać się spamiętanie każdej, pojedynczej postaci. Tak oto mamy, pomijając duet bohaterek o których wspomniałam w pierwszych zdaniach, mnicha od spraw Mouryou (zwanych również "goblinami"), Chuuzenji Akihito, charyzmatycznego detektywa, Reijiro Enokizu, wysłannika Tokijskiej policji, Kiba Shutaro, młodego reportera, Toriguchi Morihiko czy tajemniczego, wiecznie opanowego pisarza, Sekiguchi Tatsumiego. Każdy bez wyjątku dostał chwilę czasu antenowego, nikt nie jest chodzącą perfekcją, nic tu nie jest czarne lub białe. To właśnie realizm wyróżnia bohaterów z pośród tłumu podobnych, to dokładnie dlatego tak łatwo można wczuć się w historię i zrozumieć ich odczucia. Nie są to może postacie, które z łatwością da się polubić (za wyjątkiem boskiego Enokizu), aczkolwiek ciężko koło nich przejść obojętnie. Z wyżej wymienionych powodów, bezsprzecznie wystawiam bohaterom maksymalne noty.

Wypada również wspomnieć co nieco o stronie audiowizualnej. Projektami postaci zajęły się panie z CLAMPu, toteż, jak nietrudno zgadnąć, cieszą one oko szczegółowością i po prostu niezwykłą urodą. Jak zwykle w przypadku tej grupy, szczególnie atrakcyjnie wyszły postacie żeńskie, bardzo kobieco i realistycznie, bowiem nawet i bez monstrualnych piersi czy oczu na pół twarzy prezentują się iście przepięknie. Nie zapomniano o detalach, jak chociażby pojedynczych kosmykach włosów opadających na ramię, gdy postać się schyla, co robi na widzu, a przynajmniej tak było w moim wypadku, porażające wrażenie. Najbardziej zachwycająco wypada jednak stonowana kolorystyka. Emanują chłodne barwy, choć twórcy nie szczędzą nam cieplejszych elementów, co tylko dodaje efektowności poszczególnym scenom. Niezwykle udane okazało się eksperymentalne prowadzenie kamery - w jednym ujęciu często zmienia ono położenie, przez co dostajemy okazję do przyjrzenia się wszystkim elementom tła oraz łatwiejszego wczucia w akcję. Gdyby nie cokolwiek niepotrzebne i mocno nietrafione efekty 3D i tutaj nie zawahałabym się aby ocenić oprawę graficzną na pełną dziesiątkę. Abstrahując od grafiki, nie sposób nie wspomnieć o perfekcyjnie dobranej ścieżce dźwiękowej, dominującej w utwory fortepianowe i skrzypcowe. Pieczę nad czołówką objął zespół Nightmare, który zdecydowanie sprostał oczekiwaniom jego fanów, bowiem oba utwory wypadły fantastycznie.

Dochodząc do konkluzji mojego przydługiego wywodu, muszę przyznać, iż mnie Mouryou no Hako absolutnie zachwyciło i kupiło całe moje serce. Muszę niestety przestrzec wszystkich potencjalnych widzów - to nie jest seria dla każdego. Aby przebrnąć przez "nudniejsze" momenty potrzeba niezwykłej cierpliwości i dojrzałości, każdy odcinek wymaga pełnego skupienia, bowiem nietrudno pogubić się w wirze przeplatających się wydarzeń. Osoby spełniające te kryteria serdecznie zachęcam do seansu - satysfakcja murowana, obiecuję i gwarantuję zwrot pieniędzy w innym wypadku.

Grafika - 9/10
Muzyka - 8/10
Postacie - 10/10
Fabuła - 10/10
Całokształt - 9/10
"Miłość w swej prostej i nieśmiałej mowie,
Powie najwięcej, kiedy najmniej powie"

Dwudziestojednoletnia obecnie Nicoletta, w dzieciństwie porzucona przez matkę, kilkanaście lat później wybiera się z odwetem do Rzymu, aby dokonać na niej zasłużonej zemsty. Tam szybko jednak zmienia zdanie, bowiem trafia do miejsca, którego nie mogła wyśnić sobie w najpiękniejszych snach - restauracji, Casetta dell'Orso, na której załogę składają się niemal wyłącznie przystojni kelnerzy w podeszłym wieku i... okularach. Jak nietrudno zgadnąć, nasza bohaterka nie zabłądziła tam przypadkowo, a właścicielką tego uroczego przybytku jest nie kto inny, jak jej własna rodzicielka z mężem. Czy paru z Was również zaniosło się szaleńczym chichotem po przeczytaniu tak absurdalnego opisu? Jakkolwiek nie brzmiałaby Wasza odpowiedź - zapraszam do reszty recenzji, w której spróbuję rozwiać wszystkie błędne założenia.

Niezwykle rzadkimi przypadkami są anime nieumiejscowione w Japonii tudzież innym, równie ekscentryczym państwie - przyznam, nie widziałam jeszcze żadnej serii, której akcja miałaby miejsce we Włoszech. Mile zaskoczona i uzbrojona w kubek ciepłej herbatki, zasiadłam do seansu. Oczekiwałam serii spokojnej, dojrzałej i przyjemnej. Jak te oczekiwania mają się do rzeczywistości? Cóż, całkiem prawdziwie, muszę przyznać. Nie należąc do ludzi lubujących wypominać wady danego tworu zamiast skupiać się na zaletach, pozwolę sobie od nich zacząć po to, by następnie przejśc do przyjemniejszej części. Przede wszystkim, jako miłośniczna seriali obyczajowych, byłam niemal zszokowana tym, jak często przyłapywałam się na stanie kompletnego znużenia akcją na ekranie. Rozumiem, iż z założenia finalny twór miał toczyć się własnym tempem, jednak głównie przez nieporadność i niezdecydowanie postaci czasem topornie było to wszystko obserwować. Ale pokolei.

Bohaterowie są oczywiście esencjalną częścią całości. Nicoletta to dziewczyna energiczna, a przy tym z głową na karku - pomijając nieprzystajającą jej czasem dziecinność, wypadła prawdopodbnie najbardziej realistycznie z całego grona. Przyjechała do Włoch ze ściśle określonym celem, a chęć zemsty na matce w jej przypadku wydaje się widzowi bardzo słuszna. Niedługo po przyjeździe, po uszy zakochuje się w jednym z kelnerów, Claudiu, choć z pozoru jednostronnie, czas pokaże nam jak było naprawdę. No właśnie, Claudio, czyli postać, z którą najwięcej miałam problemów. Jak bardzo urzekająca nie byłaby jego dobroć, wielkoduszność i zwyczajny urok osobisty, do mnie nie przemówił kompletnie - i tutaj miałam wrażenie, iż czasem jego problemy były nieco wyimaginowane. Na pierwszy rzut oka widać za to różnicę wieku i poglądów na świat u głównej pary, za co twórcom należą się niemałe oklaski. Warta wspomnienia jest również matka głównej bohaterki, Olga, na początku sprawiająca wrażenie "antagonistki" całej serii, później pokazuje nam swoje bardziej "ludzkie" oblicze. Na resztę załogi składają się kelnerzy w Casetta dell'Orso i kilka mniej lub ważnych dla fabuły postaci, o których wspomnienie z tego miejsca okazałoby się prawdopodobnie dla wielu z Was spoilerem. Ogółem rzecz biorąc, niemalże każdą dało się zrozumieć i choćby w minimalnym stopniu polubić.

Klepnę więc stałą formułkę na temat animacji, grafiki i soundtracku. Nie było źle, ale mogło być lepiej, huh? Cóż, analizując Ristorante Paradiso, nic bardziej odkrywczego niestety nie przychodzi mi do głowy. Najciekawiej wyszła zdecydowanie kolorystyka, ciepła i jasna. Projekty postaci zostały wiernie odwzorowane z mangowego pierwowzoru, co okazało się zarówno plusem, jak i minusem. Choć całość prezentowała się bardzo schludnie oraz oryginalnie jednocześnie, tak nieproporcjonalnie długie kończyny czy szerokie usta psuły to pozytywne wrażenie. Nic zaskakującego nie wniosły również tła, tak jak wyżej, staranne, lecz czasem przesadnie wręcz puste. Animacja stała na dośc przyzwoitym poziomie - fajerwerków nie zaobserwowałam, acz obyczajówka akurat i bez tego się obejdzie. Oprócz prześlicznego endingu, paru skrzypcowych utworów i przeciętnego openingu nie udało mi się wychwicić niczego interesującego i w ścieżce dźwiękowej. Szkoda, nie powiem - czasem brakowało mi jakiegoś dominującego utworu w tle.

Muszę przyznać, mam względem tego anime dość mieszane uczucia. Z jednej strony zdarzało mi się rozpłynąć w panującym w nim klimacje, z drugiej jednak obawiam się, iż tempo wydarzeń może przytłoczyć nieco mniej cierpliwego ode mnie widza. Koniec końców, Ristorante Paradiso zapamiętałam raczej mile i z ręką na sercu mogę polecić je każdemu poszukującemu dobrych okruchów życia, umiejscowionych w niecodziennym settingu.

Streszczając:
Grafika - 5/10
Muzyka - 6/10
Postacie - 8/10
Fabuła - 7/10
Całokształt - 7/10


„Dzieciństwo jest wielkim darem. Tyle że nie każdy je otrzymuje.”

Murasaki Kuhouin, siedmioletnia dziedziczka rodu Kuhouinów, nigdy dzieciństwa nie zaznała. Od najmłodszych dni trzymana pod kloszem, nie miała okazji wesoło bawić się z rówieśnikami ani nawet poznać tajemnic świata zewnętrznego. Matka zmarła młodo, natomiast ojciec traktował swoją córkę chłodno i z dystansem, nie było bowiem wskazane wykazywać jakichkolwiek uczuć w stosunku do młodej panienki, której rola i tak została sprowadzona do bycia następczynią swojej matki. Nadszedł jednak dzień, w którym do Murasaki odwróciło się szczęście, jakby próbując wynagrodzić jej trudy poprzednich lat. Spełniając obietnicę złożoną matce dziewczynki, Benika Juuzawa, szefowa okolicznej szajki "zleceniowców", pod osłoną nocy uprowadza dziedziczkę klanu, narażając się przy tym na jego gniew, jednak jej cel wydaje się bardziej niż słuszny. Opiekę nad małą klientką zleca szesnastoletniemu Shinkuro Kurenai, sierocie i mediatorowi, który najlepiej wie, jak smutne potrafi być dzieciństwo spędzone w samotności. Od tej pory tej wybuchowy duet zamieszka razem, dając widzowi okazje do śmiechu, refleksji, a nawet łez.

Najmocniejszą stroną Kure-nai są zdecydowanie bohaterowie. Już na starcie dostajemy pakiet bardzo nietypowy, a zarazem bardzo sympatyczny i niesamowicie łatwy do pokochania. Murasaki to typowa panienka, nieprzyzwyczajona do jakiejkolwiek pracy fizycznej w celu przeżycia. Abstrakcją jest dla niej samodzielne przygotowanie posiłku czy ubranie się, co bynajmniej nie jest spodowane jej młodym wiekiem, bowiem jak na siedmiolatkę, jest niesłychanie inteligentna i wyrozumiała, a swoim bogatym słownictwem szokuje niejedną osobę dorosłą. Absolutnie nie mamy do czynienia również z dzieckiem rozpieszczonym lub zwyczajnie niegrzecznym, dziewczynka jest bardzo kulturalna i docenia pracę, jaką w jej utrzymanie i ochronę wkłada Shinkurou. Jej ochroniarzowi również nie sposób odmówić charyzmy. Jego spokojne usposobienie oraz troska, jaką otacza swoich bliskich, czyni z niego jedną z bardziej realistycznych postaci, z jakimi miałam okazję się spotkać. Komplet uzupełniają koleżanki ze szkoły Shinkurou, małomówna Ginko, energiczna Yuuno, będąca prawdopodobnie zakochaną w naszym protagoniście, nieufna asystentka Beniki, Yayoi oraz dwie, cokolwiek osobliwe sąsiadki Shinkurou - Yamie i Tamaki. Każdy z osobna i wszyscy razem tworzą wykreowaną iście mistrzowsko, na tyle, by samym swoim byciem zmuszać widza do przymknięcia oka na wszystkie niedociągnięcia fabularne i skupienie się na fantastycznych postaciach.

Jak prawdopodobnie można się spodziewać po serii obyczajowej, linia fabularna nie jest skomplikowana bardziej, niż linia polskiego metra, jednak jej prostolinijność jest główną przyczyną sukcesu całości. Otrzymaliśmy więc historię z początkiem i zakończeniem, zgrabnie wplatającą po drodze retrospekcje, pomagające lepiej zrozumieć odczucia naszych postaci i ich reakcje na kolejne wydarzenia. Końcówka jest bardzo satysfakcjonująca, słodko-gorzka, nie pozostawia żadnych złudzeń ani nie sprawia wrażenia urwanej. Jedynym niepotrzebnym elementem który udało mi się w Kure-nai zauważyć, był wątek nadnaturalny, tak bardzo nie pasujący do obyczajówki w dramatycznym sosie. Włącznie z postaciami, niedociągnięcia są niwelowane przez fantastyczny humor, niewpisujący się w żadne schematy, nienachalny i niegłupi. Żarty są oryginalne, a co najważniejsze, autentycznie bawią widza.

Audiowizualnie, w Kure-nai jest miodnie i zachwycająco. Oko cieszy bardzo bogata paleta barw użyta zarówno w tłach jak i przy projektach postaci, kolory są jednak raczej ciemniejsze i użyte z odpowiednim smakiem. Niesamowicie dopracowana animacja oraz dbałość o najmniejsze szczegóły, co widać szczególnie przy fryzurach, na których często można odróżnić pojedyncze włosy sprawiają piorunujące wrażenie. Strona muzyczna jest przyzwoita, o ile opening to utwór poniżej przeciętnej, ending jest piosenką raczej szybko wylatującą z głowy, tak muzyka w tle dobrze wpasowuje się w klimat, fortepianowe i skrzypcowe kawałki pojawiają się dość często, ale z umiarem. Oklaski należą się przede wszystkim wybitnie dobrze wykonującym swoją pracę seiyuu - ich głosy idealnie komponowały się z charakterami bohaterów oraz wyrażały emocje. Obsada, za wyjątkiem Miyuki Sawashiro, dominuje w mniej popularnych aktorów, mimo to, wszyscy pokazali pełną klasę.

Kure-nai to przede wszystkim gratka dla miłośników kina obyczajowego i realistycznych klimatów, osób szukających zarówno śmiechu, jak i wzruszenia. To seria naprawdę wybitna i w naszym fandomie bardzo niedoceniana, co jest dość frustrujące i martwiące. Takie anime mają szansę wpasować się w każde gusta, albowiem można w nich znaleść elementy komedii, romansu i dramatu. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak polecić tę serię każdemu.

Dodatek dla leniwych:
Grafika - 10/10
Muzyka - 6/10
Bohaterowie - 10/10
Fabuła - 8/10
Całokształt - 9/10
 Ohayo minna ;* <3 ohaohoa ;*** ♥♥333♥♥
Hiyo desu! Jorosziku sratata.

A tak na poważniej.
Dzień dobry, cześć i czołem!

Jestem Hiyo. Ni mniej, ni więcej jak Hiyo po prostu, choć moi kochani przyjaciele zwykli ironicznie okraszać mnie mianem "Krulofej Hiyo". Nie żeby wzięło się ono tak po prostu, znikąd, o czym pewnie będziecie mieli jeszcze okazję się niejednokrotnie przekonać. Przechodząc do konkretów, wszak nie mym zamiarem jest zanudzanie Was historią Hiyowego życia, pozwolę sobie w kilku myślnikach wymienić najważniejsze informacje, jakie chciałabym wytłuszczyć już na początku.

-nie jestem weeboosem, otakusem czy zapaloną fanką Kuroshitsuji tudzież innego, gejskiego tworu dla mas (a konkretniej, żeńskiej ich części). Możecie już odetchnąć.

-nie planuję zawalić swojego blogaska toną artów czy innych obrazków. Po pierwsze, trzymam w pamięci prawa autorskie, po drugie - nie kręci mnie to, a każdy z Was umie używać Wujaszka Google w celu znalezienia pierdyliona ilustracji ze swojego ulubionego anime.

-nie mam korektora, nie mam speca od grafiki, nie mam absolutnie nikogo, jestem sama, jak paluszek, chyba, że ktoś z mojego wąskiego grona znajomych zdecyduje się mnie wesprzeć. Z góry upraszam o wybaczenie za ewentualne literówki/ortografi/niepoprawną interpunkcję/błędy gramatyczne/powtórzenia i tak dalej, i tak dalej. Z powodu braku tego drugiego (częściowo, osobiście nie lubię również pstrokatych stronek na których nie da się nic przeczytać), mój blog pozostanie biały z czarną czcionką. Ma być czytelnie, o!

-nie zdecydowałam (jeszcze, choć chyba nieprędko uda mi się tę decyzję podjąć) o temacie, bardziej niż manga i anime, przewodnim. Przede wszystkim chciałabym się skupić na recenzjach, ale z powodu mojej wrodzone próżności, od czasu do czasu pochwalę się nowymi nabytkami swojej kolekcji mang, anime czy gadżetów okołomangowych. Jestem również całkiem obiegana w njusach związanych z naszym półświatkiem, toteż od czasu do czasu pozwolę sobie zarzucić czymś mniej lub bardziej interesującym.

-odnosząc się do punktu wyżej: osoby szukające bloga o tematyce szeroko znanych anime pokroju Death Note tudzież innego Mirai Nikki, jestem niestety zmuszona skierować w stronę wyjścia, bowiem moim zamysłem niestety nie jest zamieszczanie tu recenzji takich serii. Celuję raczej w nieco bardziej wysublimowane gusta osób, które poszukują mniej popularnych perełek. A przynajmniej "mniej popularnych" w moich kręgach.

"Dlaczego tak, a nie inaczej?" spytać możecie. Odpowiedź jest prosta: bo tak! Nie, serio, odłóżmy na chwilę tę pewność siebie. Będę ukontentowana, jeśli zawartośc mojego bloga przysłuży się choćby i jednej osobie, choć cichutko liczę na nieco szersze grono odbiorców. Do napisania, moi drodzy.