Będąc zupełnie szczerą, nie wybrałam się na ten film z wysokimi oczekiwaniami. Co prawda byłam nastawiona nieco cieplej, niż na przykład, Assassin's Creed które obejrzałam parę miesięcy temu (i naturalnie okazało się żenujące), jednak same trailery napawały mnie pewną odrazą. Niemniej jednak, staram się opisać moje odczucia jak najbardziej to tylko możliwie obiektywnie względem tego jak było naprawdę, z jak najmniejszym wkładem typowego fana oryginalnego filmu z 95. Jako iż do powiedzenia nie mam zbyt wiele, recenzja będzie raczej niekonwencjonalna w porównaniu z resztą mojego autorstwa.  Pokrótce więc; fabuła przypomina dziwną mieszankę mangi, pierwszego filmu oraz serii Stand Alone Complex. Niestety, jak to w hollywoodzkich filmach bywa, ktoś odczuł niemożebną potrzebę absolutnego uproszczenia całego konceptu fabularnego, rozpatrującego cienką granicę człowieczeństwa w zrobotyzowanym społeczeństwie, przeistaczając to w ckliwą historyjkę o zagubionej, skrzywdzonej dziewczynce, która po prostu nie wie co się dzieje. Gdy przez pierwszą godzinę nic się nie dzieje, widz powoli sam domyśla się motywu Głównego Złego (oraz tego, że to nie on nim jest), a finał to smutek, i smutek, i smutek.

Już pierwsza scena po prostu poraża mnie w swoim traktowaniu widza jak skończonego kretyna. Nikt mi nie wmówi, że istnieje na tym świecie coś bardziej żenującego, niż wymawianie tytułu przez jedną z postaci na głos, zresztą dlaczego ktokolwiek sądził, iż widz potrzebuje jakiegokolwiek dialogu w tamtej scenie. Jedną z najgorszych cech filmu jest nadmierna paplanina. Oczywiście został on sklasyfikowany jako PG 12, coby dolary od dzieciaków i ich rodziców się zgadzały, ale nieuniknionym jest sprowadzenie każdej sceny do czegoś, co dwunastolatek umie przyswoić. Absolutnie nic nie pozostaje delikatnie niedopowiedziane; nawet Major (swoją drogą, Major jest tutaj jej IMIENIEM), stała się wyjątkowo gadatliwa. Z ikony silnych, niezależnych bohaterek, przeradza się w zagubioną dziewczynkę, wiecznie kwestionującą każdy swój krok. Kolejnym przekleństwem idącym za przypisanym ratingiem jest oczywiście ograniczenie jakiejkolwiek przemocy do absolutnego minimum. Możemy zapomnieć również o sutkach, co w niektórych scenach wygląda niesamowicie komicznie.

Nikt mi nie wmówi, że Scarlett Johansson to dobra aktorka.  Widzieliście kiedyś jak chodzi Kusanagi? Każdy krok stawia z pewnością, gracją. Johansson porusza się natomiast niczym kulawy borsuk z autyzmem. Dobre słowo mogę powiedzieć chyba wyłącznie o aktorze grającym Kuze; w swojej roli wypadł bardzo sympatycznie i relatywnie przekonująco. Primo - dlaczego Aramaki mówi po japońsku, a wszyscy odpowiadają mu po angielsku?! Skoro znają oba języki na tyle dobrze, że rozumieją całe skomplikowane zdania, to z pewnością umieją w nich także mówić, na litość boską! Secundo - kto wpadł na pomysł zatrudnienia, w znaczniej mierze, białych i czarnych aktorów, po czym nazwanie ich postaci japońskimi nazwiskami? Dlaczego ta poprawność polityczna? Nie, żadnemu rozumnemu widzowi nie przeszkadzałby absolutny brak różnorodności w pochodzeniu etnicznym bohaterów, bowiem w Japonii jest ona niewielka, a nazwiska, nazwy własne oraz sam wygląd miasta definitywnie wskazują te państwo jako miejsce akcji .

Chciałabym powiedzieć, że najlepszą stroną tego krótkiego koszmarku są wizualia, ale wspomnienia koszmarnej choreografii wszelakich walk nawiedzają mnie po nocach do dzisiaj. Johansson nie posiada w sobie żadnej zwinności, nie pokwapiono się chyba nawet o dublera, toteż dostajemy zlepek koślawych, kompletnie nieprofesjonalnych scen, pełnych zbliżeń i spowolnień w kluczowych momentach. O ile CGI, wielkie, świecące miasto, piękne hologramy, horyzonty, wszystko wygląda wspaniale, to tylko w stanie nieruchomym. Osobiście nie podoba mi się również ożywienie otoczenia; opuszczone slumsy oraz zniszczone przedmieścia oryginału dużo lepiej oddawały autodestrukcyjne widmo przyszłości unoszące się przez całość trwania filmu z 1995. Soundtrack? Nie istnieje. Oprócz nieco odświeżonej wersji Making of the Cyborg (puszczonej do napisów końcowych) muzyka jest zupełnie nijaka i niepasująca do akcji na ekranie.

Czy było aż tak źle? Pewnie nie. Nie mogę natomiast nie zauważyć jak bardzo uproszczona oraz ugrzeczniona jest ta przecież zupełnie poważna opowieść, sprowadzając wszystko do niewiele więcej niż ładnej, ckliwej bajki dla nastolatków. Gdzieś uciekł klimat, gdzieś uciekł... sens. Sens istnienia tego filmu. Nie skłania do żadnych przemyśleń, nie wywołuje żadnych emocji. No, może za wyjątkiem rozważania wydatku sporej ilości pieniędzy na bilet oraz złością z tymże się wiążącą.



Klatki z roku 1995, moi drodzy.


Następny PostNowsze posty Poprzedni postStarsze posty Strona główna