Garstka słów w deszczowym ogrodzie - recenzja Kotonoha no Niwa.

Tak jak nie zgadzałam się z rzekomą absolutną perfekcją studia Ghibli i podziwem do tegoż, zawsze mijałam się z aprobatą do twórczości Makoto Shinkaia. No nie ma co się oszukiwać, facet umie rysować, nieco gorzej z wprawianiem swoich identycznie wyglądających postaci w ruch, ale gra świateł, cudowna kolorystyka czy te po prostu zachwycające tła potrafiły doprowadzić widza do przypominania sobie o konieczności oddychania. Kiedy jednak sądziłam, że oprócz dziwnej nostalgii względem Hoshi no Koe, nie zmuszę się do jakiejkolwiek sympatii pod adresem jego filmów, przyszedł rok 2013 i nieco ponad czterdziestominutowy ogród słów, Kotonoha no Niwa. Nie odstając dalece od pozostałych dzieł Shinkaia, fabułę i tego filmu można opisać jednym zdaniem: zafascynowany butami chłopiec poznaje lekko zagubioną kobietę w parku. Zachowajmy jednak recenzyjne standardy i dowiedzmy się czegoś więcej o naszych bohaterach. Piętnastoletni Takao Akizuki spędza swoje dnie na przemian gotując, przysiadując w szkolnej ławce i w końcu doskonaląc swoje umiejętności szewca, natomiast w deszczowe dni szkicuje w altanie pobliskiego parku, omijając pierwszą połowę lekcji. I wtedy następuje ten magiczny dzień - przy akompaniamencie grubych kropel deszczu uderzających o niespokojną taflę stawu, zauważa popijającą złoty trunek kobietę. Po godzinach ciszy, w końcu nawiązuje się pomiędzy nimi luźna konwersacja. A następnego dnia, kolejna. I kolejna. I kolejna, aż w końcu deszcz będzie dla Takao wybawieniem i upragnionym widokiem, perfekcyjną okazją by zobaczyć ją jeszcze raz.

Nawet najbardziej spragnieni nowości w swoim ulubionym gatunku fani okruchów życia w romansowej otoczce, tacy jak ja sama, wykrzywiliby prawdopodobnie twarz w grymasie zdegustowania w obliczu samej perspektywy tak niewątpliwie ciekawie zapowiadającego się filmu. W zalewie serii zwyczajnie nudnych dopuściłam do nadejścia dnia w którym zapomniałam o prostym, kameralnym kinie, którego taka prostota była wielką zaletą. Dialogi są krótkie, ciche i na tematy trywialne. Nie będę się wypierać, to akurat charakteryzowało wszystkie filmy autorstwa Shinkaia. Tym, co wyróżnia Kotonohę od (nie)pamiętnych Centymertów chociażby jest adekwatność tego zabiegu i odpowiednie dobranie długości, przez co faktycznie można uznać ją za spokojną, a nie zwyczajnie nudną tudzież przeciąganą. Wbrew pozorom, film eksploruje coś więcej, niźli nieco infantylną relację romantyczną ze sporą różnicą wiekową; w zasadzie to stanowi ona jedynie pretekst do rozpatrzeń na temat oczekiwań i presji społeczeństwa względem obywateli o różnej ilości wiosen na karku. Obaj główni bohaterowie uciekają od codziennych obowiązków, szkoły i pracy, są równie zagubieni, a może niemal znudzeni, w swojej szarej rzeczywistości. Dla obojga takie spotkania są czymś porównywalnie do skoku ze spadochronem emocjonującym. Nawet bardziej niż na zachodzie, taka relacja jest wszakże w Japonii czymś cokolwiek kontrowersyjnym. Naprawdę nietrudno zrozumieć ich postępujące przywiązanie, biorąc pod uwagę jak wiele ich łączy i jak dobrze się nawzajem rozumieją. W typowy dla autora sposób, fabuła toczy się powoli przez znaczną część seansu, aby osiągnąć gwałtowny punkt kulminacyjny i pozostawić widza z natłokiem emocji.

O Takao dowiadujemy się stosunkowo niewiele, lecz wciąż mnóstwo w porównaniu do ilości informacji na temat Yukari którą on sam od niej otrzymuje. Z początku jesteśmy świadkami wydarzeń z jego perspektywy; perspektywy chłopaka wyjątkowo dojrzałego, ułożonego, acz kryjącego w sobie ogromne pokłady pasji, zarówno do butów, jak i, następnie, parkowych spotkań. Dość skomplikowana sytuacja rodzinna była najbardziej prawdopodobnym skutkiem wczesnej potrzeby podjęcia przez niego odpowiedzialności. Samego imienia Yukari dowiadujemy się niemal pod koniec seansu, toteż nawet nie zacznę zagłębiać się w jej historię. Efektem małej odporności na stres i lekkiej niedojrzałości są kolejne dni pracy które bez skrupułów omija. Oboje chętnie zamieniliby się swoimi sytuacjami; Takao zdaje się marzyć o osiągnięciu pełnoletności i stuprocentowej niezależności, natomiast jego dwudziestosiedmioletnia rozmówczyni wiele by dała za powrót do czasów młodzieńczej beztroski, powiązanej z mniejszymi oczekiwaniami ze strony otoczenia. W ten nieco irracjonalny sposób, doskonale się dopełniają. Mając opisać za co właściwie tak bardzo cenię ich kreację, przychodzi mi do głowy jedno słowo: realizm. Ich poczynania są tak naturalne, konwersacje niewymuszone, a rozwijająca się nić porozumienia doskonale przedstawiona, przez co zupełnie zrozumiała. Ilość wszystkich postaci pojawiających się przez czas trwania filmu można policzyć na palcach obu dłoni, a tych, które goszczą na ekranie więcej, niż raz lub posiadają jakiekolwiek znaczenie dla fabuły - bardzo spokojnie na jednej. I wiecie co? Z tej też okazji, nie wspomnę o nich. Bo po co, skoro nawet autor uznał je za nieistotne?

Skąpane w strugach deszczu scenerie odbierają mowę, dech w piersi oraz zdolność do patrzenia na tła większości bajek bez obrzydzenia przynajmniej na tydzień. Dobrze, przesadzam. Na sześć dni. Nie samymi tłami, naturalnie, Makoto Shinkai jednak żyje. Wszystko zostało doprowadzone do absolutnej perfekcji, dbałość o detale ciężko ubrać w słowa. Na nożu kuchennym są krople wyparowanej wody, widać każdą drzazgę na drewnianej kładce, liść na drzewie, płytkę posadzki, refleks światła w deszczu. Pomieszczenia wypełniono drobiazgami, świadczącymi o faktycznej rezydenturze postaci; kubek w zlewie, niechlujnie rzucona szmatka, telefon podłączony do ładowarki czy nieco ziemi rozsypanej koło doniczki. Do standardowych ujęć dołączono nietypowe, panoramiczne kadry z lotu ptaka, pozwalające cieszyć się mistrzowskim kunsztem artystycznym w jego pełni. Proste, eleganckie, a przy tym wyjątkowo ładne projekty postaci zanimowano z równie perfekcjonistyczną manierą, nie szczędzono na animacji tłumu, choć prawdziwie wybitną sceną jest dopiero pamiętna, emocjonalna końcówka. Tej całej wizualnej uczcie przygrywa niewiele ustępujące jej pianino. Owszem, cały soundtrack stworzono na tym jednym jedynym instrumencie. Muzyka nie tylko idealnie dopełnia scenom na ekranie, ona idzie o krok dalej i niemal sama w sobie kreuje ten niepowtarzalny klimat. W mojej pamięci szczególnie wyrył się kawałek Greenery Rain, towarzyszący bezdialogowej podróży przez miasto z perspektywy mewy, który przyspiesza lub zwalnia wraz z ptakiem, nadając tak prostemu ujęciu wyjątkowej podniosłości. W swej prostocie, soundtrack jest przepiękny. Spotkałam się z zarzutem, iż w każdym utworze zmieniono zaledwie kilka nut, co, notabene, jest kompletną brednią, prawdopodobnie sprowokowanym sporym podobieństwem kawałków. To prawda, słychać powiązanie, jednakże odbieram to za zaletę, gdyż świadczy tylko o składności ścieżki dźwiękowej. Jedyny utwór z tekstem to śliczny cover popularnej piosenki Rain, oryginalnego autorstwa Senri Oe, stanowiący swoisty epilog, jako iż zamyka film. W rolach głównych obsadzono szeroko znanych seiyuu - Irino Miyu (Jintan, Syaoran, Apollon) oraz Hanazawę Kanę (Nadeko, Shiemi, Kuroneko, Mayushii, Anri etc etc) - oboje doskonale pasują do swoich postaci, ale to Hanazawa zdecydowanie błyszczy, pokazując, że wcielenie się w dorosłą kobietę nie stanowi dla niej najmniejszego problemu.

Napisanie tej recenzji zajęło mi prawdopodobnie dwa-trzy razy dłużej niż zobaczenie samego filmu. Pytając dość kolokwialnie - czy warto było? Cóż, od wczoraj ściągam gigantyczny plik i jeszcze trochę sobie poczekam, toteż i tak nie miałam lepszego zajęcia. No dobrze, choć tego nie lubimy, spoważniejmy odrobinę, już niewiele do końca. W równie deszczowe popołudnie, z kubkiem porządnej herbaty w dłoni, możecie równie dobrze zasiąść przed ekranem i ściągnąć sobie bajkę o niewiele mówiącej nazwie Kotonoha no Niwa. Zamknąć drzwi, wygodnie oprzeć nogi i rozkoszować się jego atmosferą, nie oczekując przy okazji długich dialogów narzucających widzowi co ma wynieść z tego seansu. Następnie przymrużyć oko na typowo-shinkajowe-zakończenie i przez chwilę powspominać cudowne widoki i piękną muzykę. Zastosowawszy się do tegoż przepisu, zakończyłam seans wyjątkowo ukontentowana. A każdy choć nieco mniej wymagający amator romansideł w sosie z okruchów życia - byłby nawet bardziej.

Bohaterowie - 8/10
Fabuła - 7/10
Grafika - 12 10/10
Muzyka - 9/10
Całokształt - 8/10
Następny PostNowszy post Poprzedni postStarszy post Strona główna

0 komentarze:

Prześlij komentarz