Latynoski Kopciuszek - recenzja Michiko to Hatchin

Nie tak dawno temu, za pustyniami i oceanami, żyła sobie Kopciuszek, zwana również Haną Morenos. Życie jej nie oszczędzało; przybrana rodzina (o prawdziwej danych brak) od najmłodszych lat urządzała sobie z niej prywatną służącą, rodzeństwo na dodatek kozła ofiarnego. Ale Hana egzystowała przecież w bajce; szczęście musiało się do niej w końcu odwrócić! I tak pewnego, zanurzając łyżkę w skromnym posiłku, jej oczom ukazała się ciemnoskóra nieznajoma w skąpym odzieniu. Nie, obiad nie zawierał psychotropów - kobieta i jej motor, korzystając z okna (zamkniętego, notabene), wtargnęli do domu, okupując tymczasowo stół. Prezentując zdjęcie noworodka, przybyszka żąda przekazania dziewczynki imieniem Hana - niewiele myśląc, gotowa zrobić bardzo wiele, aby tylko wyrwać się ze swojej piekielnej codzienności, chwyta dłoń kobiety i obydwie opuszczają mieszkanie, udając się w bliżej nieokreślonym kierunku. Jest Kopciuszek, mamy i dobrą wróżkę - czas na księcia, prawda? Cóż, tutaj nieco odstępujemy od baśni, bowiem celem podróży obu pań będzie odnalezienie ojca Hany, jak objaśnia jej porywaczka, a właściwie wybawczyni, przedstawiająca się jako Michiko. Kontynuując swoją opowieść, Michiko objaśnia, iż jest zbiegłą (równoznaczne z "poszukiwaną") kryminalistką, poszukującą swojej życiowej miłości, Hiroshiego Morenos, oraz jego zaginionej córki, której jedyne zdjęcie, jako noworodka, przekazała jej matka dziewczynki. No dobrze, jedna pozycja odhaczona, teraz pora na faceta. Istnieje jednak pewien problem. Hiroshi nie żyje. Nie, nie żartowałam! Domniemany ojciec naszego "Kopciuszka" naprawdę jest martwy. Na śmierć. Tak w każdym razie brzmi oficjalna wersja, w którą Michiko nie chce uwierzyć. Ile ma w swoim przekonaniu słuszności? Jeszcze się przekonamy. Jedno jest pewne - to będzie długa, a przy tym bardzo interesująca podróż.

Wystarczy rzut oka by utwierdzić się w przypuszczeniach, jakie prowokować może opening - bynajmniej nie mamy do czynienia z typowym settingiem zazwyczaj używanym w anime, jak chociażby współczesne, mniej lub bardziej postoapokaliptyczne, Tokio. Zamiast tego nasze bohaterki przemierzać będą szosy państwa przypominającego nieco Brazylię. W żadnym wypadku nie jest to jedyna rzecz wyróżniająca Michiko to Hatchin w nawale podobnych. Hanie i Michiko przyjdzie spotkać na swojej drodze całą masę ludzi, każdemu poświęcono przynajmniej odcinek. Epizodyczność jest tutaj zaletą, wraz z nowo odwiedzonym miastem bądź nowo poznanym bohaterem, widz zostaje wprowadzony w kolejną historię, mniej lub bardziej związaną z głównym wątkiem, czyli oczywiście, poszukiwaniem zaginionej miłości Michiko, Hiroshiego. Przewija się w nich ogrom wątków, jak handel narkotykami, prostytucja, ale i przyjaźń czy poświęcenie. Kraj, w którym dzieje się akcja serii, jest skorumpowany, biedny, niemal żyjący gangsterskimi potyczkami, choć z drugiej strony, niezwykle barwny, pełen festiwali oraz kolorów. Ciężko nazwać go pięknym, do szczęścia większości ludziom daleko i właśnie na tym polega kunszt kreacji tego świata przedstawionego. By przeżyć, społeczeństwo posuwa się do kradzieży, dystrybucji nielegalnych przedmiotów czy sprzedawania własnego ciała. Ich realia są brutalne, nietrudno więc zrozumieć zachowanie poszczególnych postaci. Tym właśnie bardziej cieszą małe rzeczy, rzadka, bezwarunkowa uprzejmość. Słodko-gorzki klimat utrzymuje się aż do zakończenia, w którym to emocje osiągają apogeum, a w momencie gdy sądzimy, że nic nie zabije tego smaku goryczy, jedna scena przywraca uśmiech.

Kolejną przyczyną sukcesu Michiko to Hatchin są bohaterowie. Jako pierwszą z pary protagonistek poznajemy dziesięcioletnią Hanę, jak na swój wiek, niebywale dojrzałą oraz obytą. Czemuż tu się jednak dziwić, życie jej nie oszczędzało, zmuszając do przedwczesnego porzucenia dzieciństwa. Nie znaczy to jednak; iż jej charakter nie ma już szans na rozwój - pomimo bycia naprawdę inteligentną, wciąż jest dzieckiem, które wiele o świecie nie wie. Wraz z postępem odcinków, obserwujemy jej przemianę, dorasta na oczach widza. Dużą zasługę ma w tym Michiko, z którą dość szybko zacieśniają więzi, utrzymując coś na kształt matczyno/siostrzano-córkowej relacji. Zresztą, ona sama jest nie mniej ciekawsza od Hany, choć może jej chara development nie zostaje aż tak wyeksponowany oraz znaczący. Musimy pamiętać, iż mamy do czynienia z dorosłą kobietą, jednakże nawet ona zmienia się pod wpływem swojej małej podopiecznej. Przeszłości Michiko poświęcono zaledwie kilka flashbacków, niby dowiadujemy się o niej całkiem sporo, głównie na temat znajomości z obecną przeciwniczką, a niegdysiejszą rywalką oraz przyjaciółką. Sam jej charakter można podsumować dość krótko - typowa latynoska. Za nie zawsze przemyślane czyny odpowiada temperament, jest twardą, niezależną kobietą lub przynajmniej takie sprawia wrażenie. Ma w sobie coś z dziecka, pewną naiwność, co ma swoje odzwierciedlenie w całej wyprawie obu pań; gonienie za nieżywą osobą jest wszakże czynem cokolwiek szalonym. Łatwo zauważyć kontrast ich osobowości, sprawdza się więc stare prawidło - przeciwieństwa się przyciągają.

Metaforyczną wisienką na torcie, kropką nad "i", nazwijcie to jak chcecie, jest naturalnie, oprawa audiowizualna. Każdy z odcinków otwiera wybitny, jazzowy kawałek, zwieńczeniem jest natomiast nieco spokojniejszy utwór w bardziej popowych klimatach. Nie ma co się oszukiwać, soundtrack to nie typ muzyki, którą nuciłabym sobie pod nosem dzień i noc. Idealnie ujmuje go dość nieprofesjonalny przymiotnik - dziwny. W swojej osobliwości, perfekcyjnie wpasowuje się natomiast w klimaty Michiko to Hatchin. Dzieli się również na dwie części; lekko kiczowatą, festiwalową muzykę (Coisa no.11, Voce Sabe, Ritmo Suado), coś pomiędzy elektroniką, a hip-hopem (Calca da Ginastica, Dulcimin', Pra te libertar) oraz naprawdę urodziwymi, spokojnymi i klasycznymi utworami, głównie wykonywanych na instrumentach strunowych, wpadającymi w jazz, sambę czy reggae (Desleixado, Gangorra, Cuidado!!), soundtrack zawiera również cudowne melodie, wprawiające w zadumę, z nutką sentymentalności, jak Desencanto tudzież Castelo de Cristal. Moim personalnym ulubieńcem pozostało Sozinho, wykonane na gitarze elektrycznej - ot, przywołuje wspomnienia związane z serią. Różnorodność zachwyca, OST jest niewyobrażalnie rozległe, nawet po przesłuchaniu go kilka razy, wciąż odkrywałam nowe utwory. Jako całość sprawdza się mistrzowsko, nadaje poszczególnym scenom niepowtarzalnej atmosfery, pozwalającego jeszcze lepiej wczuć się w klimat świata przedstawionego. O grafice nie mam do powiedzenia równie wiele, możecie odetchnąć z ulgą. Michiko to faktycznie piękna kobieta, chara designy są bogate, a bohaterowie często zmieniają stroje. Tła cieszą bogactwem szczegółów, zarówno odrapane ruiny budynków, jak i pustynne widoki prezentują się równie efektownie. Animacja stoi na przyzwoitym poziomie, co prawda przysłowiowych fajerwerków (obiecuję, koniec z tą poetyckością na dziś) nie uświadczymy, ale i nie uraczono nas zdeformowanymi kadrami czy statycznymi klatkami.

Kto mógłby potencjalnie zachwycić się tą serią? Cóż, myślę, że niemal każdy nieco bardziej wyrobiony widz. "Okruchy życia z akcją" to niezbyt rozbudowany "gatunek", toteż Michiko to Hatchin podwójnie stanowi swoistą perełkę. Czy mamy do czynienia z serią idealną? Niemalże. To prawda, poszczególnie historie mogły wymagać dopracowania (jedna nigdy nie dostała finału, ot, kolejny odcinek traktował o czymś kompletnie innym, jak gdyby w poprzednim nic się nie wydarzyło), za to ogółem ciężko dopatrzeć mi się jakichkolwiek znaczących wad. Zapraszam do podróży, miejsc starczy dla wszystkich!

Fabuła - 9/10
Bohaterowie - 10/10
Grafika - 8/10
Muzyka - 10/10
Całokształt - 9/10
Następny PostNowszy post Poprzedni postStarszy post Strona główna

0 komentarze:

Prześlij komentarz